Po nocnym suszeniu rzeczy wstajemy bladym świtem. Zostawiamy – już tradycyjnie – klucz pod wycieraczką i ruszamy w naszą pierwszą dłuższą podróż samochodem w USA. Musimy być w południe w Kennedy Space Center, mamy więc w krótkim czasie do pokonania 350 kilometrów. I nie domyślamy się nawet co czeka nas na końcu naszej dzisiejszej drogi…
Pogoda piękna, w radiu muzyka country. Od kilkudziesięciu kilometrów jedziemy czteropasmowa autostradą. Jakość jej miejscami pozostawia co nieco do życzenia, jednak cztery przejezdne pasy wynagradzają nam wszelkie ewentualne braki.
Do celu 150 kilometrów. Pierwsza wizyta na amerykańskiej stacji benzynowej. Z pewną siebie miną podchodzimy do dystrybutora. Wszystko pięknie i zgodnie z instrukcją, tylko paliwo się coś nie leje. Po konsultacji z obsługą okazuje się, że po zdjęciu węża trzeba jeszcze “odbezpieczyć” dystrybutor. Człowiek uczy się całe życie.
Udaje się nam zdążyć na czas do Kennedy Space Center i załapać się na wymarzony przeze mnie mega-pack wycieczkowy. O tym nieco więcej w osobnym wpisie. Po zakończeniu wykańczającego zwiedzania Bart ucina sobie krótką drzemkę i ruszamy w dalszą drogę.
Z cyklu luźne refleksje drogowe:
- nie mogę się przyzwyczaić, że po otwarciu drzwi samochodu uderza mnie gorąco i wilgoć. Za każdym razem dziwię się głupio, także po wyjściu ze sklepu, czy innego klimatyzowanego pomieszczenia.
- W nocy w trasie co jakiś czas łapię się na złudzeniu, że jesteśmy w Polsce. Jestem w trybie myślenia i mówienia po angielsku, więc wcale nie dziwią mnie tablice w tym języku. Bartek dodaje, że faktycznie – prawie jak w Polsce – poza tym, że nikt nie używa kierunkowskazu, a jak już go używa, to ma czerwony. Po namyśle wskazuje też brak barierek bocznych. Wspólnie dochodzimy do wniosku, że to aby można było zawrócić gdziekolwiek podczas ucieczki przed policją.
Noc, 75 kilometrów do Tallahasee. Nagle oślepiają nas reflektory samochodu za nami, wraz z towarzyszącym im wianuszkiem kilkunastu niebieskich kogutów. Chwila wahania – to policja, a może jacyś lokalni rednecks chcą nam spuścić bęcki? Chyba jednak powinniśmy zjechać – delikwent z tyłu staje się coraz bardziej natarczywy – Bart po chwili rezygnuje z szukania bezpieczniejszego miejsca i zatrzymuje się po prostu na poboczu.
Obaj wiemy co robić w takiej sytuacji – ręce na kierownicy i nie ruszać się. Stres jednak robi swoje – Bartek zaczyna sięgać po dokumenty, a ja… nie mam swojej kierownicy, więc nie do końca wiem gdzie je dać. Zza samochodu odzywa się ostry głosy i przywołuje nas do porządku. Mamy się nie ruszać i trzymać ręce w widocznym miejscu.
Prawdziwy patrol szeryfa, jak z kuriera wycięty! Włącznie z bronią i uniformami. Zabierają Bartowi prawo jazdy i odprowadzają na pogawędkę do ich samochodu, mnie zaś puka w szybkę latarką, nakazując jej opuszczenie, to drugi deputy sheriff. Zaczyna się odpytywanie.
Czemu tak długo zajęło wam zatrzymanie się (my turysty, pomiłute panie, nie wiedzieli my co robić, nie byli my pewne czy wy władza)? Co to za ruch w środku gdy się zatrzymaliśmy, czemu nie trzymaliśmy rąk wysoko? Co mam w torbie? Gdzie jedziemy? Po co?
W miarę odpowiadania, opada ze mnie całe napięcie. Nie wytrzymuję i dodaję:
Super, że nas zatrzymaliście, to dopiero jest przygoda!
Gość patrzy na mnie jak na kosmitę, uśmiecha się i wraca do swojego kolegi. Chwilę konfrontują między sobą nasze wersje, życzą miłego zwiedzania USA i puszczają nas wolno.
Najlepsze jest – i podobno to zupełnie normalne, że panowie wcale się nie przedstawiali, ani nie legitymowali. Sami też do końca nie wiemy, o co właściwie mieli prawo nas pytać, a o co nie. Nawet jednak nie przyszło nam do głowy protestować, zastraszenie nową sytuacją, trauma z Frankfurtu i Bostonu, a może po prostu byli dobrze wyszkoleni i podeszli nas psychologicznie?
Dobranoc.