Plany były wielkie – podczas wizyty w NYC koniecznie chciałem zajrzeć do Bronxu i Queens, jako do osławionych (uściski dla Lotty) niebezpiecznych dzielnic.Oczywiście zabrakło czasu. Niemniej w ramach namiastki postanowiłem odwiedzić choć jedno miejsce, na dźwięk nazwy którego rodzina machała rękami i z całych sił wizytę odradzała – Harlem. Koniec końców na Harlemie oczywiście się nie skończyło.
Już w metrze w kierunku 125 ulicy skład etniczny wskazywał, że będzie trochę inaczej niż w innych częściach Manhattanu. Zgodnie z opiniami zasłyszanymi od nowojorczyków, klimat tej dzielnicy jest specyficzny. Co go tworzy? Niższa zabudowa, więcej “życia” dzieje się na ulicy, napotkane co chwile rozmaite (najczęściej odmiany baptyzmu) kościoły no i przede wszystkim kolor skóry, który dominuje na ulicy. Naturalnie, zgodnie z przewidywaniem, ani razu nie czuliśmy się zagrożeni.
W zupełnie nieplanowany sposób na naszej drodze znalazł się też Uniwersytet Columbia oraz Katedra Świętego Jana. I jak nie jestem fanem zwiedzania kościołów, bo wszystkie wydają mi się takie same, tak to miejsce zdobyło mnie (ależ to zabrzmi) nienachalnym monumentalizmem i minimalistycznie urządzonym wnętrzem.
Z Harlemu, kieruję się do Museum of Modern Art, w którym poza „Trwałością Pamięci, czy „Pannami z Awinionu” podziwiam i dokumentuję z niedowierzaniem lemingopodobne zachowania pozostałych odwiedzających. Regeneruję się siedząc na schodach na rogu piątej alei i 53 ulicy i spożywając późny obiad (sponsorowany przez nowojorskie bajgle i stek made for MTV). Widok serca Nowego Jorku w godzinach szczytu jest niesamowity.
SoHo, czyli SOuth of HOuston Street. weźcie krakowski Kazimierz, dodajcie trochę Luksusowych (przez duże “L”) sklepów i całość podnieście do potęgi 3. Ładne, ale nieco przelansowane miejsce. Cóż – gentryfikacja.
W Little Italy trafiłem akurat na jakiś festyn. Panorama ulicy przypominała więc nieco sceny z Ojca Chrzestnego. Obowiązkowo zjadłem kawałek bardzo dobrej (włoskiej czy nowojorskiej?) pizzy w małej lokalnej knajpce. Malownicze miejsce, z małym zastrzeżeniem co do jego autentyczności. Sęk bowiem w tym, że nie usłyszałem tam choćby kilku pełnych zdań po włosku.
Nie miałem natomiast żadnych wątpliwości co do autentyczności Chinatown. Po przekroczeniu ulicy będącej granicą z Little Italy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki 97% przechodniów było Chińczykami. Wszystkie napisy i neony wokoło – po chińsku, a oferowane w sklepikach towary i usługi czasami bardzo śmierdząco dawały wyraz swojej egzotyce.
Wielki finał wieczoru ma miejsce już po drugiej stronie East River, w Brooklynie – odwiedzam okolicę o wdzięcznej nazwie DUMBO (Down Under Manhattan Bridge). Obecny wygląd tego miejsca dzielnicy jest efektem jednego z “projects”, czyli uruchamianych przez miasto Nowy Jork przedsięwzięć rewitalizacyjnych dla zaniedbanych i opuszczonych dzielnic. Tak chyba musiało wyglądać kiedyś SoHo – alternatywnie, schludnie, zachęcająco – zdecydowanie bez zadęcia i przerostu lansu. Nie samo DUMBO jednak, tylko nabrzeżny park przy Empire Fulton Ferry był tym wspomnianym wcześniej wielkim finałem. Nareszcie znalazłem swój wymarzony punkt widokowy na Manhattan! I jak znalazłem tak siadłem i gapiłem się przez godzinę. Co tam powrót i pakowanie, zrobię to rano!