Pierwszy dzień w NYC. Kierunek zwiedzania mógł być tylko jeden: Manhattan. Wychodzimy z metra (wrażenie równie obskurne, jak dnia poprzedniego). Wygląda nieźle – są wysokie budynki, żółte taksówki, hydranty i panowie policjanci, ale… czy to po to leciałem ćwierć globu?
Empire State Building – po prostu wysoki budynek.
Times Square – rozkopany i, zgodnie z przewidywaniem, mocno odpustowy.
I tak dalej. Moje kwękania urwały się w momencie, gdy wyszedłem z windy na szczycie Rockefeller Center. Widok przyprawił mnie – dosłownie – o drżenie kolan i motylki w brzuchu. „Warto, kurcze, warto było!”, pomyślałem.
Był to zdecydowanie punkt zwrotny wycieczki i wszystko, co zobaczyliśmy później podobało mi się już zupełnie i bezwarunkowo. Zaczynając od ogromnego Grand Central Terminal…
…przez Central Park…
…i położoną od niego na zachód Upper West Side, okolicę gigantycznych apartamentowców, gdzie zawsze na dole spotkasz eleganckiego portiera, a bogaci, piękni i równozębi mieszkańcy są trochę jakby z innej bajki.
Zakończyliśmy z przytupem, bo ponownym, tym razem nocnym, wjazdem na „Top of the Rock”.
Zakochałem się. Tym usprawiedliwię banał, który koniecznie muszę napisać: zdjęcia nie oddają tych widoków nawet w części. Może jeszcze posłużę się cudzym filmem: