antykruchość w życiu i w biznesie

Antykruchość: jak zostać hydrą

Ile zaradności bierze się z niedostatku? Ile przedsiębiorczości z głodu i biedy? Ile wytrwałości z tego, że nie wszystko zawsze przychodzi od razu? Ile spokoju, bo przeżyło się już niejedną burzę…

Kiedy mój poprzedni blog – „Lepsza Wersja Siebie” przeobrażała się w „antifragile”, chciałem możliwie szybko popełnić tekst wyjaśniający genezę nowej nazwy. To miał być mój nowy manifest, moje credo. Musiał więc być dobry. Musiał być znakomity.

Głupi ja.

Lata zmagań z perfekcjonizmem powinny były mnie czegoś nauczyć. Powinienem wiedzieć, że przy takich założeniach szanse na jego powstanie dążą asymptotycznie do zera. Że dla tak ustawionej poprzeczki żaden moment i przypływ weny nie będą wystarczająco dobre. Jak w sytuacji, kiedy ściskając kurczowo odgazowane Tyskie zastanawiasz się, czy podejść do dziewczyny, która od już pół godziny co chwilę rzuca ci ukradkowe spojrzenia. Masz wtedy dwie możliwości: czekać na idealną chwilę – dobrą piosenkę, kiedy będzie sama albo gdy uda ci się pozbyć z podeszwy przyklejonej tam gumy do żucia. Chwilę – która dobrze o tym wiesz – nigdy nie nadejdzie. Możesz czekać, albo po prostu odstawić szklankę i ruszyć w jej kierunku.

Tak więc, choć naprawdę trudno byłoby w moim kalendarzu o mniej odpowiedni moment na pisanie, odstawiam wirtualne Tyskie, biorę byka za rogi i siadam do mojego manifestu.

Antifragile, czyli antykruchy

Co znaczy to dziwne słowo i skąd się przypałętało? Odpowiedź na drugą część pytania jest prosta: z książki Nassima Taleba pod tym samym tytułem. Odpowiedź na pierwszą wymaga tych wyjaśnień nieco więcej.

Kruchość. Coś jest kruche, kiedy wszelkie wstrząsy i zawirowania mogą to wyłącznie popsuć, złamać, zniszczyć. No dobrze, a co w takim razie będzie przeciwieństwem kruchości? Odporne? Wytrzymałe? Tylko, że odporne jest po prostu stałe i niezmienne. Skoro kruchemu wstrząsy szkodzą, to jego przeciwieństwu i odwrotności powinny one… tak, dokładnie – powinny mu pomagać.

Dla lepszej ilustracji Taleb używa dwóch zaczerpniętych z mitologii przykładów. Feniks jest przykładem odporności i trwałości – po śmierci odradza się takim, jakim był pierwotnie. Dla antykruchości takim jest hydra. Stwór, któremu po urżnięciu głowy odrastały zamiast tego dwie nowe. Hydra nie była więc po prostu odporna i niezniszczalna jak Feniks. Była lepsza. Lepsza, bo kolejne doznawane obrażenia czyniły ją tylko silniejszą. Ale co taka literaturoznawczo-słowotwórcza opowiastka ma u licha wspólnego z prawdziwym życiem? I dlaczego – poza tym, że taka domena na pewno nie była zajęta – nazwałem tak swój blog?

Bo widzisz, jak rozejrzeć się dookoła, to większość ludzi, ale nie tylko ludzi – także państw, firm i organizacji – marzy by być większa, silniejsza, superodporna i wytrzymała. A ja nie. Już nie. Zdecydowanie wolę korzystać z dobrodziejstw antykruchości.

Jak? Czytaj dalej.

Trudności budują charakter

Prawda?

Ile zaradności bierze się z niedostatku? Ile przedsiębiorczości z głodu i biedy? Ile wytrwałości z tego, że nie wszystko zawsze przychodziło od razu i za darmo? Ile spokoju, z tego, że przeżyło się już niejedną burzę? Kto najszybciej ginął albo szedł na kolaborację w obozach koncentracyjnych? Ci żyjący wcześniej w bogactwie i komforcie! Byli silni w swoim stabilnym, ufortyfikowanym świecie, ale kiedy przyszła zmiana…

A zmiana, choć może nie aż tak drastyczna, prędzej czy później pojawia się zawsze.

Przezornie odkładasz do słoika na czarną godzinę złoto i dolary, a tu upada komuna, realizowany jest plan Balcerowicza i nagle za oszczędności życia możesz co najwyżej sprawić sobie spory zestaw LEGO. Siedzisz wygodnie na ciepłej posadzie – wszystkich znasz, masz niezłą pensję i nie musisz się przepracowywać. A potem wasza firma zostaje przejęta, twoje stanowisko zredukowane, a ty próbując napisać CV orientujesz się, że jedyne co potrafisz, to rzeźbienie tabelek w starej wersji Excela. A może taki scenariusz nie jest ci straszny, bo masz własną firmę? Na przykład przewozową – prosperujesz naprawdę znakomicie, póki nagle na drogach nie pojawia się flota dużych jasnozielonych autokarów. Albo siedzisz w Finlandii w fotelu prezesa i produkujesz telefony ciesząc się z pozycji światowego lidera, a tymczasem pewien facet nazwiskiem Jobs robi prezentację śmiesznego gadżetu, w którym wykonywanie telefonów jest tylko jedną z funkcji…

No dobrze, zmiany i zawirowania są częścią naszego życia, ale przecież da się jakoś zabezpieczyć, jakoś uodpornić. Prawda? Mam dwie wiadomości – dobrą i złą. Najpierw ta kiepska. 

nie da się w pełni zabezpieczyć przed zmianami

A nie da się z prostej, ale trudnej do zaakceptowania przyczyny – nie sposób przewidzieć wszystkiego. Im szybciej to zrozumiesz – tym lepiej dla ciebie.

Możesz mieć najszerszą wiedzę, najlepsze plany, modele i symulacje, ale zawsze może zdarzyć cię coś, co cię kompletnie zaskoczy. Tak, jak osiemnastowiecznych eksploratorów absolutnie wrył po przybyciu do Australii w ziemię widok czarnych łabędzi. Symbol czystości, lekkości i gracji – wszystkiego, co kojarzy się z jasnością i bielą – czarny? Niemożliwe!

W książce, którą regularnie polecam, Daniel Kahneman nazywa to nasze złudzenie all you see is all there is – mamy nieświadomą tendencję by zakładać, że istnieje tylko to, co widzieliśmy, lub o czym słyszeliśmy. To tak, jakby wierzyć, że najwyższą górą jest Śnieżka – bo tylko ją widzieliśmy na żywo. Rysy? Kilimandżaro? Nie ma takiego miasta – Londyn!

Śmieszne i niedorzeczne? Być może, tylko że właśnie tak działają nasze mózgi. Elektrownia w Fukushimie była znakomicie zabezpieczona przed tsunami. Zapory wytrzymałyby dowolną, nawet największą falę JAKIEJ SIĘ SPODZIEWANO. A na jakiej podstawie oparto prognozy ich rozmiarów? Naturalnie – wzięto pod uwagę wszystkie te, które uderzyły tam aż do tamtej chwili. Bardzo sprytnie, tylko że 11 marca 2011 zdarzyła się taka, która przewyższyła wszystkie zanotowane do tamtej pory.

All you see is all there is.

A taki Brexit – niemożliwy, nierealny, a jaki się nagle stał rzeczywisty? A upadek ZSRR, 11 Września 2001, albo wyborcze zwycięstwo Donalna Trumpa? Takie zjawiska (nazywane nomen omen czarnymi łabędziami) mają w dodatku tę brzydką cechę, że wszyscy znakomicie umieją je wyjaśnić i podać przyczyny. Tylko, że wyłącznie PO fakcie.

Dlatego właśnie, zamiast próbować dokonać niemożliwego i zabezpieczyć się na każdą okoliczność, lepiej korzystać z antykruchości. Zostać hydrą. Zanim w wyjaśnię co mam na myśli – obiecana dobra wiadomość: nie musisz zostawać hydrą. Już nią jesteś.

Już jesteś antykruchy

Każdy z nas jest. O ile tylko głupio się tego cudownego daru nie pozbawi.

Bo antykruchość to nic innego, jak umiejętność i chęć rozwoju. To nauka na błędach – o ile tylko damy sobie szansę na ich popełnienie. To hartowanie i nabieranie odporności przez ducha i ciało – o ile nie rozleniwimy ich zbyt cieplarnianymi warunkami. To możliwość korzystania z szans dawanych przez gospodarcze i polityczne zawirowania – o ile tylko nie zorganizowaliśmy wszystkiego tak, że to właśnie nas zmiotą one w pierwszej kolejności. Antykruchość to dywersyfikacja, to korzystanie z możliwości, które może dać nam los.

Wiem, że nie dam rady zabezpieczyć się na wszelkie ewentualności. Zamiast tego rozwijam się, uczę, próbuję różnych rzeczy i poznaję nowych ludzi. I właśnie ta wszechstronność daje mi najlepsze możliwe poczucie bezpieczeństwa i pewności siebie: tyle już przeżyłem, że poradzę sobie w każdej sytuacji!

Tak, to wszystko oznacza pogodzenie się z mniejszą wygodą, komfortem i stabilnością. Filozofia antifragile oznacza porzucenie dzisiejszych ułatwień na rzecz przyszłych korzyści.

Jazda wszędzie i zawsze własnym samochodem jest szybka i wygodna, ale czyni cię kruchym. Zaczynając od tego, że kiedy los zmusza się do skorzystania z taksówki, pociągu albo komunikacji miejskiej – jesteś jak dziecko we mgle. A kończąc na tym, jak bardzo samochód odizolowuje cię od otoczenia. Pozbawia możliwości dokonania na ulicy odprężających po stresującym dniu obserwacji, wypatrzenia ciekawej knajpy, wpadnięcia na dawno nie widzianego kolegę, albo poznania kogoś zupełnie nowego. Gdyby mój najlepszy kumpel Tadeusz poruszał się wszędzie samochodem – nie poznałby w tramwaju swojej obecnej żony.

Mniej wygodnie – ale większa szansa na nieoczekiwane korzyści.

Konsekwentne jedzenie o ustalonych z góry porach może i jest zdrowe, ale jednocześnie może zrodzić przykre uzależnienie od tej regularności. Boleśnie przekonałem się o tym, kiedy zacząłem zarządzać projektami i coraz częściej zdarzało się, że pora posiłku wypadała w połowie ważnego, nieplanowanego spotkania. Ssanie w żołądku i ból głowy szybko stawały się nie do wytrzymania, powodowały drażliwość i fatalny w skutkach spadek cierpliwości w stosunku do moich rozmówców. Rzuciłem regularne jedzenie.

Mniej komfortowo – czasem trzeba przeżyć chwilę ssania w dołku, ale za nie masz ochoty wbić widelca w aortę klientowi, bo przedłużył spotkanie o kwadrans, a idąc do dżungli w Malezji nie potrzebujesz pełnego plecaka jedzenia.

I jeszcze coś z fizjologii – bezsenność. Sieć pełna jest wyczerpujących poradników na temat higieny snu i metod szybkiego zasypiania, ale ja nauczyłem się radośnie ignorować je wszystkie. Dlaczego? Czyżby nie skutkowały? Ależ przeciwnie! Wiele okazywało się bardzo pomocnych. Problem tkwił w czym innym – stosując je stałem się kruchy. Z układania się do snu nieświadomie stworzyłem skomplikowany rytuał, a z mojej sypialni uczyniłem sanktuarium. A potem – boże uchowaj – nie dopełniłem któregoś z etapów wieczornych przygotowań, albo przyszło mi spać poza domem. Gdzieś, gdzie było za jasno, za ciepło, za miękko, albo ściany były nieodpowiedniego koloru. Poprawiając jakość snu w swoim mieszkaniu, zacząłem mieć gigantyczne problemy z zasypianiem gdzie indziej.

Przestałem obsesjonować i teraz wszędzie zasypiam tak samo dobrze (a czasem źle).

Od ponad dwóch lat moje życie zawodowe przypomina rozpędzony, pozbawiony zabezpieczeń rollercoaster. Dołączenie do technologicznego start-upu, fit-catering dla korporacji, sprzedaż ręcznie szytych fartuchów kuchennych, życie z turystów, modeling, zarabianie na blogu, treningi personalne, doradztwo i prowadzenie szkoleń z zarządzania. Jedne pomysły były szczęśliwe, inne (większość) mniej. Brakowało wszystkiego – pieniędzy, stabilności, chwili wytchnienia, a czasem i łóżka, by móc spędzić spokojnie noc. Cierpiałem niedostatek wszystkiego poza podstawową wartością mojej nowej filozofii – większą niż kiedykolwiek wcześniej ekspozycją na nowe i nieznane, na poznawanie ciekawych ludzi, zdobywanie cennych doświadczeń i nowych umiejętności.

Wszystko to WZNIOSŁE I PIĘKNE, A co z pieniędzmi?

Nie, nie zacznę pisać tu bzdur, jak to nie mają one żadnego znaczenia. Mają. A cały dowcip w tym, że dzięki temu, co – nazwijmy rzecz po imieniu – wycierpiałem przez ostatnie dwa überniestabilne lata, najdalej w ciągu roku nadrobię wszystkie finansowe tyły. I to z grubą nawiązką.

A wszystko to będąc naprawdę wolnym. Nie zależąc od jednego szefa, klienta, czy źródła dochodu. Pracując ciężko, ale różnorodnie i z sensem. Z poczuciem, że naprawdę każdego dnia uczę się czegoś nowego, a nie tylko przepycham tam i z powrotem nic nie znaczące maile.

I właśnie o takim życiu i wszystkim, czego mnie ono uczy chcę pisać na tym blogu. Dlaczego? Bo liczę, że może dzięki temu ktoś z was też odstawi swoje odgazowane Tyskie i weźmie byka za rogi. Albo przynajmniej będzie nieźle się bawił i da mi lajka.

antykruchość w życiu i w biznesie